Spełnione marzenia Waldemara Stawowczyka
21 października Miejskie Centrum Kultury gościło po bardzo długiej (rocznej) przerwie maszera Waldemara Stawowczyka. Spotkanie pod hasłem: „Tam i z powrotem, czyli w drodze po marzenia”, odbyło się w sali koncertowej w ramach Klubu Podróżnika. Dyrektor MCK Damian Nowak opowiadał, jak zaczął umawiać się z Waldemarem Stawowczykiem półtora roku wcześniej. Niestety obostrzenia związane z COVIDEM 19 nie pozwoliły, by spotkanie się odbyło. Spragnieni opowieści w ramach Klubu Podróżnika stawili się licznie. Prelegent przyszedł z żoną, dziennikarką Magdaleną Jaśkiewicz – Stawowczyk i dwoma uroczymi terierami: Genią i Ryśkiem. Pieski polubiły publiczność z wzajemnością. Siadały widzom na kolanach, tańczyły na tylnych łapkach wyrażając w ten sposób sympatię. Dopiero pod koniec dwugodzinnego spotkania uznały, że są zmęczone. Genia położyła się na środku sali, by się zregenerować.
Waldemar Stawowczyk spełnił swoje marzenia, na przestrzeni blisko dwóch dekad sportowej aktywności zdobył wszystko, co mógł. Był mistrzem świata, Europy i Polski w wyścigach psich zaprzęgów w warunkach śnieżnych (on snow) i bezśnieżnych (dryland). Karierę maszera rozpoczął w 2003 roku, po 17 latach w 2020 zdecydował o jej zakończeniu. Teraz na zawody psich zaprzęgów będzie jeździł czysto towarzysko przez sentyment i swoją sympatię do całego środowiska. Powód? Po tylu latach trenowania, ścigania i jeżdżenia po całej Europie przyszedł moment zmęczenia. Nie ma co ukrywać, że psie zaprzęgi wymagają śniegu, a z tym coraz trudniej. Praktycznie każda zima i to już od kilku lat, nie dawała w Polsce możliwości na jazdę saniami, trzeba było więc wyruszać w odległe zakątki, często wysokie Alpy, by zapewnić odpowiednie przygotowanie sobie i czworonożnym przyjaciołom.
- Na przestrzeni kilkunastu lat zrobiliśmy z psami setki tysięcy kilometrów, czas na zasłużony odpoczynek - mówił Waldemar Stawowczyk na spotkaniu w MCK-u.
Nie bez znaczenia jest również fakt, że Stawowczyk, jako maszer - sportowiec osiągnął już wszystko co mógł. Głodny kolejnych wyzwań, już kilka lat temu zaczął trenować zdecydowanie odmienną dyscyplinę - triathlon. Poczucie ogromnej rywalizacji i frajdy w różnorodnym treningu było decydujące w zmianie sportowego kursu. W tym roku Stawowczyk zamknął trzeci triathlonowy sezon finiszując zarówno na malborskich Mistrzostwach Polski w triathlonie, jak i jednym z najbardziej prestiżowych, polskich wyścigów - Diablaku. Ale wracając do psich zaprzęgów, bo to one były przyczynkiem do spotkania w ramach Klubu Podróżnika…
Zaczęło się od psa z ulicy, skończyło na kadrze narodowej
- Od dziecka jestem człowiekiem gór, zawsze lubiłem zwierzęta oglądając filmy o odległej Alasce i niedostępnych krainach skutych lodem i śniegiem. Marzyłem, aby kiedyś mieć psa husky. To, że marzenia się spełniają, tylko trzeba w nie wierzyć, wie każdy. Nie inaczej było ze mną... W 2003 roku na mojej drodze do pracy, stanął pies. Wyglądał jak siedem nieszczęść, ale był uosobieniem tego o czym marzyłem. Zabrałem go z ulicy i tak oto z Manu wyruszyliśmy w drogę nie tylko do domu, ale i w wielką życiową przygodę jaką jest mushing - mówi Waldemar Stawowczyk.
Jeszcze w tym samym roku pojechał do Jakuszyc. Potem do teamu weszły kolejne psy husky - Chinook, Shima i Griska. Jeździł z nimi na zawody w Polsce i uczył się od innych maszerów. Pierwszy sportowy sukces przyszedł w 2008 roku, rok po tym jak Stawowczyk kupił dwa psy rasy grenlandzkiej. To z Sayuk i Shantu, w Jakuszycach wybiegał swoje pierwsze Mistrzostwo Polski. I właściwie tego podium już nie oddał, zarówno na rodzimej arenie, jak i w Europie. Na przestrzeni lat zmieniały się składy jego psiejskich teamów, ale niezmienne było to, że wszędzie, gdzie się pojawiali byli stawiani w roli faworytów. Najczęściej nie zawodzili. Od 2009 roku Stawowczyk był rokrocznie powoływany do kadry narodowej.
- Nobilitacja, ale i wielkie poświęcenie połączone z ogromnym wysiłkiem. Przede wszystkim podróżowania. Na zawody psich zaprzęgów, które rozsiane są po Austrii, Włoszech, Niemczech, Czechach, ale i Skandynawii człowiek wiezie wszystko - dom dla psów i dom dla siebie. Co tu ukrywać - przez trzy zimowe miesiące naszym drugim lokum była… przyczepa campingowa.
- Normalni ludzie jeżdżą na camping latem, my zimą, gdy temperatury dochodzą nawet do kilkudziesięciu stopni na minusie i wszystko jest zdecydowanie trudniejsze - podsumowała żartobliwie Magda Jaśkiewicz - Stawowczyk
Utrudnień jest więcej, bo z każdej takiej podróży trzeba wrócić, a to najczęściej oznacza długie godziny za kierownicą, czasem 12, a czasem i 20 godzin. Takie podróże, to nie zawsze miłe przygody. Stawowczyk podczas spotkania w MCK-u opowiadał między innymi o drodze do Campo Felice we Włoszech podczas której poważnej awarii uległa przyczepa campingowa. Jakby tego było mało, gdy cel podróży był już blisko, posłuszeństwa odmówił mu samochód. O 4.00 rano stanął na autostradzie. Ostatecznie, interwencja ubezpieczyciela zakończyła się we włoskim warsztacie samochodowym.
– Ja nie znam włoskiego, Włosi niekoniecznie mówią po angielsku. Jak tu teraz wytłumaczyć, że na „pace” mam psy, jadę na zawody i nie mogę czekać kolejne trzy dni na naprawę? Wszystko załatwił rysunek techniczny. Okazało się, że odpięły się cztery kable od komputera. O 15. 00 - po wyprowadzaniu wszystkich psów po kolei na to i owo, udało się ruszyć dalej - wyjaśnia maszer, ale zaraz dodaje: - Na tym jednak nie skończyła się seria czarnych zdarzeń w tej podróży. Padający wielkimi płatami śnieg wszystko zasypał. Nie dało się dojechać do miejsca zawodów, zatrzymaliśmy się dosłownie na kilometr przed celem podróży. Po 19 godzinach postanowiłem się poddać, po prostu położyć się spać i poczekać aż Włosi odkopią drogę. Nazajutrz udało się dotrzeć.
Po Campo Felice ruszył w dalsze „turne” tym razem do słowackiego Donavale - tam sytuacja ze śniegiem była diametralnie różna. Nie było go ani grama, organizatorzy, by móc zorganizować wyścig budowali trasę zwożąc biały puch z gór. W ten sposób mozolnie stworzono śnieżny szlag, po którym zaprzęgi mogły przejechać. Żeby dodać pikanterii całej „słowackiej” części podróży warto dodać, że i w tym przypadku nie obyło się bez samochodowych kłopotów. Brak doświadczenia w jeździe po górskich serpentynach i awarii uległy… hamulce. Maszer opowiadał, jak jechał autostradą z hamulcami rozgrzanymi do czerwoności.
- Z każdej podróży wracałem mądrzejszy o doświadczenia. Niektóre nauki bolały finansowo, wiadomo, wszystko trzeba było naprawiać, regenerować, a czasem wręcz zmieniać. Ale na przykład już teraz do perfekcji mam opanowane kierowanie 12-metrowym zestawem: busa z przyczepą campingową i jazdę z nimi po zimowych, górskich drogach - mówił z nostalgią Stawowczyk.
Wielki Bieg Miłosierdzia
Spotkanie w ramach Klubu Podróżnika rozpoczęła krótka opowieść o tym, jak psy służyły człowiekowi i jak stały się między innymi sportowcami. Pani Magda opowiedziała, że archeolodzy i antropolodzy szukają i znajdują. Na Grenladii, Syberii czy Alasce są ślady współpracy człowieka z psim zaprzęgiem nawet sprzed czterech tysięcy lat! Psy pracowały dla człowieka tam, gdzie było trudno i niedostępnie. Gdzie nie sprawdzało się nic innego. Czworonogi zawsze w służbie człowieka dowoziły żywność, pocztę czy leki. A propos tych ostatnich, to właśnie transport medykamentów rozsławił psie zaprzęgi na niespotykaną skalę.
W 1925 roku w maleńkim mieście Nome na Alasce 12 dzieci zachorowało na błonicę. Tamtejszy szpital był obsługiwany przez jednego lekarza i cztery pielęgniarki. Antytoksyna, którą mieli była przeterminowana. Temperatura sięgała – 50 st. C, a porywiste wiatry sprawiły, że żaden pilot nie zdecydował się polecieć. Pociąg mógł dostarczyć lek jedynie do Nenana odległego od Nome ok. tysiąca kilometrów. Dowiezieniem antytoksyny miały się więc zająć psie zaprzęgi. Stworzenie wielkiej sztafety, do której zaangażowano 20 maszerów i 150 psów powierzono Norwegowi Leonhardowi Seppali.
Wielki wyścig z czasem, chorobą, a przede wszystkim z diabelską wręcz pogodą rozpoczął się 27 stycznia, skończył po pięciu dniach, 1 lutego. Maszerzy, ale przede wszystkim psie zaprzęgi musiały sobie radzić z burzami śnieżnymi, mgłami, temperaturą sięgającą -60 stopni Celsjusza, wiatrem i niełatwym, górzystym terenem. Na dokładkę antytoksyna nie była odporna na tak niskie temperatury. Trzeba było ją ogrzewać. Na szczęście w końcówce biegu surowicę udało się przekazać właścicielowi zaprzęgu, którego liderem był pies Balto. Ostatni przewodnik doznał śnieżnej ślepoty, więc Balto poprowadził psy i człowieka. Stał się bohaterem. Nakręcono o nim film animowany, w Central Parku ma swój pomnik. Warto dodać, że w 2019 roku powstał film, w którym grała plejada gwiazd. Seppalę zagrał Villem Dafoe.
Sztafetę do miasteczka Nome nazwano ,,Wielkim Biegiem Miłosierdzia’’, a na pamiątkę wydarzeń z 1925 roku, od 1973 roku rozgrywany jest wyścig Iditarod Trail Sled Dog Race. Ten jeden z najbardziej prestiżowych i najtrudniejszych wyścigów psich zaprzęgów jest swoistym hołdem dla maszerów, którzy ocalili dzieci z Nome, i to właśnie w tym miasteczku najlepsi maszerzy ze swoimi psami kończą blisko 1850 kilometrów rywalizacji. Najlepszym zawodnikom pokonanie tego dystansu zajmuje około 9 –10 dni.
Bohaterowie Klubu Podróżnika zwracają uwagę, że psy nadal pracują w niedostępnych zakątkach świata. Wykonują na przykład służbę w duńskiej armii jako pogranicznicy. Nierzadko bywa, że w ciągu 8 godzin służby przejeżdżają z ludźmi i ekwipunkiem 2 kilometry. Tak trudne są warunki. Właśnie z takimi psami, grenlandzkimi pracował i pracuje na zasłużonej już dla psów emeryturze, Waldemar Stawowczyk.
Klub Podróżnika powraca! Prowadząca go od lat Mirosława Świtoń planuje, że spotkania będą się nadal odbywać w każdy trzeci czwartek miesiąca.
Anna Staniaszek